Nie „czy”, lecz „kiedy” Polska wejdzie do strefy euro? Klamka zapadła w referendum 2003 r.

Jaka jest prawda? Czy polscy politycy mają prawo działać przeciwko przyjęciu euro przez Polskę, i to wbrew woli obywateli?
Wynik referendum akcesyjnego oznaczał „tak” dla euro
Aby odpowiedzieć na to pytanie i w ogóle je wyjaśnić, należy cofnąć się do referendum akcesyjnego z czerwca 2003 r., w którym większość Polaków biorących udział w tym historycznym głosowaniu (ponad 77 proc., przy frekwencji niemal 60 proc.) zagłosowało za przystąpieniem Polski do Unii Europejskiej. Referendum było poprzedzone rozległymi działaniami informacyjnymi, w których brały nawet udział niektóre osoby zatrudnione dziś w straszących przyjęciem euro i demonizujących Unią Europejską mediach rządowych. Jednym z wiodących dylematów, które wtedy Polacy dostrzegali, był ten dotyczący euro. Wiele osób oczekiwało wyjaśnienia, czy przystąpienie Polski do Unii Europejskiej, które słusznie wiązały one z obowiązkiem przyjęcia euro, nie spowoduje jakichś strat i z czego wynikają w tym zakresie korzyści dla Polski.
Należy tu również podkreślić, że istotą woli wyrażonej przez naród w referendum akcesyjnym w 2003 r. było zaakceptowanie członkostwa w UE w tej postaci, którą Unia miała wtedy i którą ma obecnie. Bez sensu są argumenty, którymi niektórzy mamią polską opinię publiczną, że „wtedy Unia była inna” albo – co jeszcze bardziej kuriozalne – „że wtedy byli inni Polacy”. Idąc tą bezsensowną drogą, należałoby przecież ponawiać związanie się Polski wszystkimi umowami międzynarodowymi – w tym nawet Kartą Narodów Zjednoczonych (bo przecież w 1945 r. ONZ „była czymś innym” i „Polakami były inne osoby, niż są Polakami obecnie”).
Obowiązek przyjęcia euro to obowiązek doprowadzenia gospodarki do porządku
Znaczna liczba osób zainteresowanych euro doskonale wiedziała, że przystąpienie Polski do UE wiąże się z zobowiązaniem przyjęcia przez Rzeczpospolitą euro. Przesądza o tym art. 140 traktatu o funkcjonowaniu Unii Europejskiej (TFUE), z którego wynika nie tylko to, że Polska ma dążyć do „urzeczywistnienia unii gospodarczej i walutowej”, ale też nie mniej ważne zobowiązanie do wypełnienia warunków przyjęcia euro, wymagających od państw członkowskich uporządkowania ich gospodarek, zwłaszcza poprzez zapewnienie dobrej, odpowiedzialnej polityki fiskalnej, niskiej inflacji, niskiego oprocentowania długu długoterminowego, a także stabilności kursu walutowego własnego pieniądza.
Przepis art. 140 TFUE przesądza wręcz, że jeżeli państwo członkowskie UE spełnia wspomniane kryteria, to jego przystąpienie do strefy euro (a więc zastąpienie waluty krajowej przez jednolity pieniądz europejski) jest wręcz automatyczne, tzn. nie zależy od jakiejś decyzji politycznej kogokolwiek – czy to w UE, czy w danym kraju. Jedynym państwem UE, które nie jest objęte tym automatyzmem, jest Dania, która wynegocjowała specjalny wyjątek.
Rząd mydli obywatelom oczy
Rządy państw członkowskich, które jeszcze nie mają euro, mogą jednak „kontrolować” moment wejścia do strefy euro poprzez prowadzenie takiej polityki, która powoduje niespełnienie wspomnianych już kryteriów. Najmniej bolesne dla ludzi wydaje się niespełnienie ich w zakresie zapewnienia stabilności kursu walutowego – tym bardziej że konieczne w tej mierze jest uczestnictwo państwa w mechanizmie wsparcia interwencji walutowych (do obrony stabilności kursu) – w tzw. mechanizmie ERM 2.
W przypadku Polski „kontrola” momentu przystąpienia do strefy euro jest jednak zwykłym mydleniem oczu – rząd po prostu nie jest w stanie spełnić większości wymaganych kryteriów przystąpienia. Nie jest więc tak, że „broni” Polaków przed euro. Po prostu tę swoją niemożliwość zapewnienia dobrej, zdyscyplinowanej polityki gospodarczej chce „sprzedać” jako jakieś działanie przeciwko przyjęciu euro – a zatem i przeciwko pogłębieniu współpracy Polski z innymi państwami członkowskimi Unii Europejskiej, której dobre efekty widać w Polsce na co dzień.
Pilnujmy Polski i obierzmy wreszcie kurs na euro!